Droga w środku lasu jak
moje przeznaczenie, wydaje się bez końca.
Bez nadziei na
odnalezienie się w ciemności.
Nieubłaganie, z każdą
minutą dzień dobiega końca. Echa wyjących wilków grzmiały w moich uszach. Wydawały się
jednak przyjazne. Modliły się za mnie do księżyca.
Kruki przewracając oczami
obserwują mnie. Nie jak szpiedzy, lecz jak opiekunowie.
Duchy drzew szepczą do
mnie i szeleszczą.
Zimny wiatr zawiewa włosy
na twarz i próbuje zerwać kaptur. Droczy się ze mną.
Wszystko jest jak
ceremoniał. Mistycznie przygotowuje mnie na coś co zaraz się
wydarzy.
Koniec drogi. Podniosłem
swój czerep i wzniosłem zmęczone, przekrwione oczy do góry.
Przede mną rozpościera
się ogromna polana. Na samym środku rośnie jesion.
Podnoszę głowę jeszcze
wyżej. Drzewo sięga nieba.
Jego koronę zasłaniają
chmury.
Nieznany głos szepcze - Yggdrasil.
Padam na kolana. Resztkami
sił widzę na drzewie postać. Zawieszoną do góry nogami. Przebitą
włócznią i krwawiącą.
Głos wyszeptał ponownie - Yggdrasil.
Zamknąłem oczy - Ygdrassssil - Przeciągnął, sycząc i charcząc demonicznym głosem.
Głos wciąga mnie pod
ziemię.
Korzenie oplatają moje
kończyny, wiją się niczym węże. Wchodzą do ust i nozdrzy.
Pochłaniają mnie.
Soki które płyną w
drzewie dudnią i szumią mi w uszach, a bicie mojego serca nadaje im
rytm.
Zapada cisza długa i
niczym nie przerwana.
Nie słyszę krwi pulsującej w moich żyłach, nie czułem własnego oddechu.
- Umarłem? - Spytałem
sam siebie w myślach.
- Nie. To dopiero początek. -
Odpowiedział ciepły, kobiecy głos.
Moje ciało przeszedł
błogi dreszcz.
A cisze zastąpiło
dudnienie deszczu oraz bicie piorunów. Odzyskując świadomość
własnego ciała poczułem przebitą pierś i związane nogi. Świat zawirował gdy otwierałem oczy. Zdałem sobie sprawie, że wiszę na
drzewie. Tym samym, pod którym stałem przed chwilą.
Dłuższą chwilą,
zważywszy na słońce, które biło w moje oczy. W mojej klatce
piersiowej tkwiła złota włócznia.
Chwyciłem ją próbując
ją wyciągnąć. Ubiegła mnie jednak postać, która chwilowo
zasłoniła słońce.
Delikatna dłoń szarpnęła
tkwiącą we mnie broń.
Wrzasnąłem opętańczo,
a krew chlapnęła na moją twarz skierowaną w stronę ziemi.
Rana mimo to zasklepiła
się natychmiastowo.
Mój wzrok zawiesił się
teraz na lewitującej nade mną, kobiecie drobnej postury.
Trzymała w dłoni
włócznię którą przed chwilą wyrwała z mojego ciała.
Utrzymywała się w powietrzu na złocistych, eterycznych skrzydłach.
Jej krwistoczerwona, cieniutka szata przepasana jedynie złotym sznurem, powiewała odkrywając od czasu do
czasu idealnie zbudowane ciało. Jej blond włosy zasłaniały oczy.
Po kilku minutach wpatrywania się we mnie powiedziała.
- Witaj nowonarodzony. Witaj Gabrielu.
Uśmiechnęła się do mnie.
Podleciała bliżej chwyciła mnie za rękę i rozcieła sznur.
Jej skrzydła oplotły moje ciało i zanim się obejrzałem stałem
twardo na ziemi.
Popatrzyłem raz jeszcze na Nią. Wydała mi sie znajoma. Tak
piękna i tak mordercza.
Zamiast oczu dwa szafirowe okruchy nieba, oślepiające
śmiertelników.
Ale jej imie było niewypowiedziane do tej pory.
Oto moja Walkiria.
Oto moja bogini, gotowa zginąć razem ze mną w walce.
Oto krwawa zemsta i ukojenie
Największa moja miłość.
.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz